Ostatnio w naszym szpitalu poważnie wzrosła śmiertelność. I to nie żeby jakaś epidemia czy infekcja. Po prostu ludzie umierali i już. Mocno to deprymujące. Niby nic w tym dziwnego – wszak gramy tu ze śmiercią często. Ale pacjenci którzy już zaczęli dobrze rokować, albo zgoła tuż przed wypisaniem. Z ortopedii czy wewnętrznego. Z oparzeń czy urazówki. Bez względu na płeć czy wiek. Bez widocznych oznak – jakby z przyczyn naturalnych. Zatrzymanie akcji serca. Po prostu. Zaostrzono wszelkie procedury, wdrożono zewnętrzną kontrolę, wyrywkowe i losowe obchody. A pacjenci umierali dalej. Znajdowano ich przy porannym obchodzie z dziwnym grymasem i jakby przerażeniem w oczach.
Nie mogłem tego tak zostawić. Nie po to wydzieramy ich z paszczy śmierci, składamy, zszywamy czy regulujemy żeby teraz… Właściwie nie wiadomo co.
Od jakiegoś czasu prowadziłem swoje własne śledztwo. Czekałem tylko na nocny dyżur. Aż korytarze pogrążą się w półmroku brzęcząc mrugającymi świetlówkami a ich mdłe, rozedrgane światło będzie okładem na bladych twarzach z zamkniętymi oczami. Cały problem w tym, że nie wiedziałem czego lub kogo szukam. Musiałem być jak najmniej widzialny, a już na pewno nierozpoznawalny. Dlatego na biały lekarski kitel zarzucałem czarną pelerynę a na twarz przywiezioną z Wenecji purpurową ptasią maskę z wielkim dziobem i piórkami. Przystawałem bez ruchu w nogach łóżka i uważnie patrzyłem w zamknięte oczy śpiącego. Czasem się budzili…

Komentarze

comments